Fabryczna amunicja jednak była bardzo droga, żeby ją zaoszczędzić wyrabiało się amunicję samemu...


Moje Polowania!!!



             Mój Dziadek od strony Mamy Franciszek Mars wykupywał sobie licencję na polowanie w Starostwie Krakowskim. Licencja dawała mu pozwolenie na polowanie w Czyżynach, Mogile i Bieńczycach, czyli w okolicach posiadłości rodzinnej w Czyżynach. Najczęściej jednak pilnował swojego ogrodu i sadu, aby zwierzyna głównie zające i sarny nie czyniły mu szkód w plonach i drzewach owocowych. Jak znudziło się mu czatowanie na własnej posiadłości to włóczył się całymi dniami po polach za zającami, pardwami i kuropatwami. Był już człowiekiem w podeszłym wieku podchód i noszenie ubitej zwierzyny sprawiało mu pewną trudność. Mnie jako dziesięciolatka polowanie zaczęło interesować i prosiłem Dziadka, aby mnie zabierał na polowanie, ale on twierdził, że jestem za mały i za słaby. Po historii z rozebraniem beczki i przerobieniem jej na narty spodobałem się mu i chyba zmienił zdanie. Stwierdził, że jak mam takie pomysły to już do polowań dorosłem. Zaczął kiedyś szykować broń i woła na mnie: „Jasiu ubieraj się, bież plecak, idziemy na polowanie”. To mi graj! Dziadek szedł przodem i strzelał do ruszonej zwierzyny, a ja idąc za nim zbierałem upolowaną zwierzynę do plecaka i ją niosłem. Po kilku polowaniach stwierdził, „Nadajesz się na pomocnika myśliwego, coś może z ciebie będzie”. Od tego dnia zaczęła się moja edukacja myśliwska. W wolnych chwilach Dziadek siadał na ławce przed domem palił fajkę i opowiadał. Swoje przygody łowieckie, minione polowania, kapitalne strzały przewijał w swoich opowieściach z zasadami polowań, przepisami i bezpieczeństwem w obchodzeniu się z bronią. Złościł się Tato i Mama, bo syn zamiast pracować przy gospodarstwie mitręży czas na słuchaniu łowieckich przeżyć Dziadka Franciszka.W przerwach w polowaniu pokazywał jak bezpiecznie polować, jak strzelać i jak konserwować broń. Dziadek miał niemiecką śrutówkę pojedynkę o bardzo długiej lufie, strzelał z niej przeważnie śrutem, ale kilka okrągłych kul zawsze miał w torbie myśliwskiej na wszelki wypadek. W tamtej okolicy najgrubszą zwierzyną była sarna, do której strzelano, „sarniakiem”, czyli grubym śrutem. Dziadkowa pojedynka biła bardzo celnie i na duże odległości. Był z niej bardzo dumny, bardzo o nią dbał, pielęgnował i czyścił. W przypływie dobrego humoru dawał mi strzelać. Fabryczna amunicja jednak była bardzo droga, żeby ją zaoszczędzić wyrabiało się amunicję samemu, taką, jaka była na polowanie potrzebna. Dziadek tłumaczył, że amunicja jest bardzo cenna i nie wolno zmarnować ani jednego ładunku. Pomagałem Dziadkowi robić amunicję, a była to odpowiedzialna praca bo waga musiała być idealna a i z prochem żartów nie było.  Widząc, że mam celne oko, stwierdził „Szkoda abyś chodził za mną na darmo, trzeba ci załatwić jakąś broń”. Myślałem, że żartuje, ale nie, uśmiechał się szelmowsko pod wąsem, gdzieś chodził, coś załatwiał i nagle kiedyś przyniósł do domu „Flobert małokalibrowy”. Gdy mi go wręczał, powiedział; „Masz już dwanaście lat, jesteś odpowiedzialny, wszystko ci o myślistwie przekazałem, zacznij polować na własny rachunek”. Na własny rachunek to nieznaczy, że sam. Dziadek określił zasady mojego polowania. Idziemy razem ty strzelasz a jak spudłujesz to ja poprawiam - stwierdził. Flobert był jednostrzałowy i na ponowne załadowanie z zasady nie było czasu, trzeba było tak strzelić, żeby pierwszym strzałem trafić i to celnie w życiową część zwierza. Strzelało się małokalibrową kulą ołowianą o kalibrze 4,5 mm. Od tej pory pozostała mi jedna podstawowa zasada Dziadka „Strzelaj tak abyś nie musiał poprawiać”. Polowanie zaczęło mnie naprawdę wciągać, musiałem chodzić do szkoły a później na praktykę, ale kiedy zbliżał się czas polowań to ciągło mnie do domu i do Dziadka i każdą wolną chwilę spędzaliśmy razem w polu, polując. Największą przyjemnością dla mnie był czas kiedy Dziadek źle się czuł albo mu się nie chciało i pozwalał mi na nocną zimową zasiadkę z jego pojedynką.

        W ogrodzie było specjalne nęcisko, do którego przychodziły sarny i zające, oraz drugie do wabienie drapieżników. Siedziało się w specjalnie do tego przystosowanej ziemiance w kożuchu z pojedynką w ręku i z jednym nabojem, bo Dziadek tylko tyle na zasiadkę dawał. Mijały lata wydoroślałem, poszedłem do wojska, zacząłem życie na własny rachunek, ale cały ten okres najprzyjemniej wspominam ze względu na wspólne z Dziadkiem Franciszkiem Marsem polowania. Przeprowadziłem się do Krynicy, która zaczęła stawać się bardzo modna jako Uzdrowisko i Kurort sportów zimowych. Na dorosłe życie i polowanie dostałem od Dziadka jego torbę myśliwską w prezencie, z którą cały okres polowałem i którą zachowałem na pamiątkę do dziś. Mając zaszczepioną żyłkę myśliwską rozglądałem się, w jaki sposób zalegalizować polowanie i zapisać się do Towarzystwa Łowieckiego.. W Krynicy polowały dwa miejscowe rody, Kmietowiczów i Dutkiewiczów, oraz osoby z nimi związane czy spokrewnione. Trzeba było się z nimi zapoznać i spróbować nawiązać kontakty łowieckie. Nie było to proste, gdyż było to zamknięte, ścisłe grono, które dzierżawiło tereny łowieckie w okolicach Krynicy, na których polowało a obcy nie byli tolerowani. Zapoznałem się z Michałem Kmietowiczem i Ludwikiem Dutkiewiczem, którzy mnie zarekomendowali w Towarzystwie i tak zacząłem z nimi polować najpierw w nagance jako praktykant.

               Po kupieniu pierwszego autobusu mój status się zmienił stałem się człowiekiem cenionym, który zasługuje na zaufanie i może zostać przyjęty do Towarzystwa Łowieckiego. Pan Szofer jak się wówczas mówiło a jeszcze z własnym autobusem to był naprawdę już Ktoś. Ponadto koledzy myśliwi stwierdzili, że nie jestem surowy a wręcz odwrotnie mam solidne podstawy łowieckie. Kupiłem pierwszą dubeltówkę 16-kę Browninga i nareście rozpocząłem upragnioną drogę łowiecką. Polowaliśmy najczęściej na sarny, zające i lisy. Krynickie Towarzystwo na zasadzie wymiany polowało również w okolicach Starego Sącza na bażanty, kuropatwy i kaczki. Mając swój własny autobus mogłem kolegów wozić na polowania i równocześnie sam polować. Polowałem wówczas również na tak zwane „zaproszenie” w Kołach Krakowskich zapraszany przez kolegów z Krakowa, oraz w rejonie Nowego Targu i Czorsztyna na obwodach Hr. Stadnickiego. Miałem również kilku kolegów Słowaków i byłem przez nich zapraszany na polowania na Słowację w rejon Bardejowa i Presova.

       Intensywnie polując przez kilka lat zgromadziłem pokaźną kolekcję trofeów łowieckich, poczynając od wieńców jeleni, parostków saren, oręży dziczych, oraz dużej ilości skór.
Przed wybuchem II wojny światowej musiałem zdać broń. Posiadałem wtedy trzy sztuki broni myśliwskiej, wspomnianą 16-kę, bok Merkla 12-kę oraz austriackiego Mannlichera kal.8 mm.
Były to dobrej jakości i marki bronie, a której już nigdy nie odzyskałem, jak również trofeów, którymi musiałem się wykupić z rąk gestapowca Hamanna jak zostałem aresztowany jako zakładnik w 1940 r. Po wojnie łowiectwo powoli zaczęło się odbudowywać, ale prawo do polowania mieli przede wszystkim wojskowi i milicja. Po długich staraniach otrzymałem kartę łowiecką i mogłem sobie kupić broń. Dostałem adres właściciela i kupiłem od niego pięknego niemieckiego boka z wymiennymi lufami,  z którym zacząłem polować. Moja nowa broń na którymś z polowań spodobała się komendantowi milicji i pod byle pretekstem ją mi zatrzymano „I tyle ją widział”. Stwierdziłem, że w stalinowskich czasach, jakich żyję nie warto posiadać dobrej i drogiej broni. Kupiłem rosyjską dubeltówkę i z nią polowałem. Była ciężka, nieporęczna i toporna, ale miała i zalety: nie psuła się i mogłem z niej strzelać każdym nabojem, jaki udało się załatwić czy zrobić. Amunicji w sklepach nie było chcący strzelać trzeba było samemu zrobić naboje. Doceniłem wtedy mojego Dziadka Marsa, który mnie nauczył za młodu samemu przygotowywać sobie amunicję. Stwierdziłem, że gromadzenie trofeów też nie ma sensu gdyż znowu w trakcie jakiegoś zakrętu historii ktoś przyjdzie i ponownie zabierze mi moje trofea łowieckie. Okres powojenny to był dobry czas do zdobycia ładnego, cennego i dobrego trofeum. Wojna spowodowała, że tradycyjne polowania się nie odbywały a zwierzyna mogła spokojne się rozmnażać. W tym czasie można było strzelić kapitalnego jelenia byka, medalowego dzika, pięknego wilka czy rysia.
Przez pewien czasu polowaliśmy na podobnych zasadach jak przed wojną, ale reaktywowano PZŁ, przepisy dzierżawne zmieniono i powstało pierwsze koło w okolicy. Było to Koło Łowieckie w Muszynie, którego teren łowiecki obejmował także rejon Krynicy.

      Polowałem z kolegami pewien okres czasu w kole Muszyńskim, ale zebrało się nas kilku kolegów z Krynicy i postanowiliśmy odłączyć się od Muszyny, utworzyć nowe Koło w Krynicy, oraz przejąć okolice Krynicy jako nowy teren łowiecki dla nowopowstałego Koła. Po długim staraniach i załatwieniach w 1953 roku powstało Koło Łowieckie w Krynicy, któremu nadaliśmy miano „Sokół”. Prawie równocześnie powstało Koło Wojskowe przy Sanatorium Wojskowym i tak w Krynicy były dwa Koła. Podzielono rejon Krynicy na dwa obwody łowieckie i przydzielono po jednym każdemu z Kół. Michaś i Ludwik zapisali się do Koła Wojskowego i tak się złożyło, że nadal wspólnie polowaliśmy w obydwóch Kołach, raz u nich a raz u nas.  Koło „Sokół” liczyło początkowo dwunastu członków, ale zaczęło się prężnie rozwijać, przybywali nowi ludzie i można było ponownie zacząć prowadzić prawidłową gospodarkę łowiecką oraz rozwijać dobrą tradycję łowiecką. Polowaliśmy najczęściej na jelenie, dziki, sarny, lisy i zające. Postanowiłem zmienić broń, rosyjska mi się znudziła i czasy się zmieniły. Kupiłem nową dubeltówkę 16-kę Merkla Olimpik Simson.

       W lecie polowaliśmy na sarny rogacze, dziki na zasiadkę na polach rolnych, robiliśmy zapasy paszy na zimę. W jesieni rykowiska, kaczki, gołębie oraz przelotne gęsi. Prawdziwy sezon łowiecki zaczynał się późną jesienią i zimą polowaniami zbiorowymi na jelenie, dziki, sarny, lisy, zające. A jeżeli przy okazji trafił się wilk, ryś, borsuk czy kuna to było to tylko szczęście myśliwego. Udało nam się wydzierżawić drugi obwód łowiecki w Lubczy koło Tuchowa i tam jeździliśmy na polowania na zające, bażanty i kuropatwy oraz lisy. Druga połowa zimy to zasiadki w ziemiankach przy przynęcie na drapieżniki jak wilki, rysie, lisy i kuny, oraz wywożenie zgromadzonej w lecie paszy do paśników w celu dokarmiania zwierzyny, aby przetrwała najcięższy okres przednówka. Wiosna to przede wszystkim polowania na wiosenne kaczory i słonki. W między czasie myśliwi z naszego Koła polowali indywidualnie.

      Wiosna to był czas podsumowań sezonu, wystaw trofeów, naprawy broni, sprawozdań, zebrań oraz nieodłącznych biesiad myśliwskich. Na wzór Dziadka Franciszka polowałem na zasiadkę na mojej posesji, pilnowałem sadu przede wszystkim przed zającami i sarnami, aby nie obgryzały mi drzewek owocowych. Ale na posesji pojawiały się również lisy, kuny, a i dzik nie należał do rzadkości. Polowanie na własnym ogrodzie przynosiło mi wiele satysfakcji, gdyż przypominałem sobie moje młodzieńcze lata i polowania z Dziadkiem Franciszkiem w Czyżynach. Ponadto polowanie to przynosiło dodatkowy dochód w postaci świeżego mięsa z dziczyzny. Strzelałem również dużo szkodników lotnych takich jak wrony, sroki, sojki, jastrzębie, oraz zdziczałe koty i psy, które robiły wielkie szkody w zwierzostanie. Mój syn Janek zaczął przejawiać zainteresowanie łowieckie, postanowiłem go zacząć brać na polowania, aby się uczył i zapoznawał z myślistwem. Widząc, że zaraził się żyłką myśliwską postanowiłem, aby rozpoczął staż łowiecki w Kole, a po jego zakończeniu został myśliwym. Na wzór mojego Dziadka teraz ja przekazywałem doświadczenie łowieckie mojemu synowi. Stwierdziłem, że przekażę mu również moją dubeltówkę a sam sobie kupię nową kniejówkę Brno ZH kaliber 7/57 x 12 oraz wymienne lufy śrutowe 12-ki. Była to piękna i nowoczesna broń wyposażona w lunetę celowniczą, o takiej broni w czasach mojej młodości mogłem sobie tylko pomażyć. Polowanie z kniejówką było przyjemnością gdyż stojąc na stanowisku miałem załadowaną w górnej lufie kulę na grubego zwierza, a w dolnej śrut na drobną zwierzynę. Mogłem strzelać w zależności, jaki zwierz na moje stanowisko wyszedł. Wymienne lufy śrutowe też były dobrej jakości i wspaniale kryły cel po strzale, były długie i można było strzelać na większe odległości. Mój syn Jan na pierwszym swoim polowaniu po otrzymaniu zezwolenia z mojej starej 16-ki strzelił dublet dzików. Miałem satysfakcję przed Kolegami i stwierdziłem, że tradycja myśliwska w mojej rodzinie nie zaginie, gdyż mam już następcę. Teraz było mi łatwiej gdyż idąc na polowanie wiedziałem, że mogę już na niego liczyć, że mi pomoże, gdyż nagle stwierdziłem, że mam już swój wiek i życie mi przeleciało bardzo szybko. Tak w skrócie można opowiedzieć moją historię łowiecką przez okres blisko siedemdziesięciu lat polowania.